w mojej glowie

 w glowie mi juz wywietrzalo,

z tego zmeczenia,

zostaly mi tylko tlumaczenia twoich slow,

moje ciche wlasne tlumaczenia,

jakby sie dalo zapomniec na chwile,

o tym pieknie jakim jestes,

jakby sie dalo chociaz na chwile odetchnac,

bez zachwytu myslac o tobie,

to wiem,

ze moglbym ujzec nawet boga,

nawet wszechswiat,

nawet gwiazdy,

ciszę wśród fal,

jak mi wietrzeje w glowie,

jakbym założył ciemne okulary,

aby moc patrzec w slonce,

wtedy wiem,

ze jestes moim koncem drogi,

moim celem,

naszym spelnieniem.

----

air ran out from my head,

because of this tiredness,

there are only my translations of your words,

my own quiet translations,

if i could forgot for a moment,

about this beauty which you are,

if i could breath,

without delight thinking about you,

i know,

that i could see even god,

even universe,

even stars,

silence among waves,

when air run out from my head,

it's like when I wear sunglasses,

to look on the sun,

and then i know,

you are my end of the road,

my goal,

my fullfilment.

wgłęb się we mnie

 gdy leżę w kłębie,

wgłęb się we mnie,

wciśnij pomiędzy szczeliny,

pomiędzy zakamarki mnie,

tam jest właśnie to,

nic z tych złych rzeczy,

żadne klejące gówno,

co śmierdzi,

wgłęb się we mnie,

wejdź w środek,

pośród błota i tej czarnej mazi,

pośród wszystkiego czego jeszcze nie umiem wypluć,

w samym środku mnie,

wgłęb się we mnie,

wejdź do środka,

boję się jak skurwysyn,

ale wpuszczę cię,

wejdź tam.


to świeci jasnym światłem,

pozwala nie czuć strachu,

daje mi wytchnienie,

od bycia tym wszystkim czym nie chcę,

daje mi nadzieję na bycie tym wszystkim,

czego oboje chcemy,

wgłęb się tylko tam,

pomóż mi,

odwal trochę tej brudnej roboty,

wiem, że będzie bolało,

boję się ale zrób to,

zrób to.


Jesteśmy gorsi od was

Chcielibyśmy żeby Bóg istniał,

Mieć duszę, która może iść do nieba,

Chcielibyśmy nie rozumieć czym jest rachunek,

Na koncie firmowym ze wszystkimi tymi dodatkami,

Albo mieć taki pociąg do używek,

Skrętów, alkoholu i kokainy,

Ćpać jak najęci i naćpać się na śmierć,

Nie umiemy tego,

Jesteśmy od was gorsi,

Jak ludzkie śmieci,

Bez emocji, uczuć,

Bez niczego co ludzkie,

Kalkulujemy, jesteśmy mili bo to się opłaca,

Staramy się tylko gdy jest z tego korzyść,

Kompletnie nie rozumiemy waszego bólu,

Jesteśmy od was gorsi,

Jak zwierzęta, 

Zdychamy i rodzimy się,

W miotach pojedynczych,

Jak pająki w pajęczynie śmierci,

Dzieci niewinnych rodziców,

Jesteśmy we wszystkim gorsi,

Mamy zawsze najlepsze wyniki,

Najwyższe oceny,

Wszyscy nas lubią,

Jesteśmy ładni i inteligentni,

Gorsi, całkowicie gorsi,

To wy patrzycie na nas z uwielbieniem,

A my doskonale wiemy, 

Żeby tak na was nie patrzyć,

Bo jeszcze pomyślicie sobie,

Dowiecie się, że jesteśmy gorsi.

bać się miłości

jak pies co boi się w sylwestra,

chowam się pod łóżkiem

pod stołem,

pod nogami czyimiś,

nie ważne gdzie,

przed kochaniem,

daleko w ciszę,

we własne myśli,

chowam twarz między palce,

owijam je wokół głowy,

znikam i zwijam się w sobie,

boję się.


jak pies w sylwestra, 

skomlę ze strachu,

piszę schowany,

uciszany przez świat.


jak to boisz się miłości?

jak ognia, jak śmierci,

jak największej straty,

boję się tak, że nie umiem myśleć,

stękam, trzęsę się,

szukam wykrętów,

byleby tylko, mojego serca znów to nie zalało,

byleby tylko, mój umysł był czysty,

byleby tylko odeszła.


Boję się miłości,

bo zabrałaś mi tę odwagę,

zabrałaś mi ją do swojego grobu,

a ja boję się kopać w nim,

boję się tego co znajdę w sobie.


Kiedy patrzę jej w oczy,

boję się kochać je z całego serca,

boję się czuć jej dotyk,

drżę jak myślę, że ona to powie,

że będę pewien jej uczuć,

że mnie przekona.


Boję się jej bardziej niż śmierci,

Mimo, że wiem jak głupi jestem,

Jak wiele tracę, jaką pustką się otaczam,

Boję się wszelkiej miłości do mnie,

Ode mnie, wokół mnie,


Boję się mamo,

Boję się przez ciebie.


Ktoś opowiadał mi o odwadze,

aby mimo strachu przeć przed siebie,

aby mimo strachu odkopać ten grób,

wyciągnąć z niego to co moje,

i ujebany po pachy,

w błocie, zalany deszczem ciepłym,

smutny wciąż, lecz szczęśliwy,

włożyć znów w odpowiednie miejsce,

odpowiedni element,

boję się miłości.


Życie wszak jest tylko jedno,

widział ktoś moją łopatę?

przez ciebie

 choć byłem diamentową kulą,

rozsypałem sie na ziemię,

chłonąć każde twoje słowo,


prześcigamy się w tym kto ma więcej wątpliwości,

burzących ten układ argumentów "na nie",

i co najgorsze oboje wiemy to samo,

a może jednak ten bóg istnieje,

może jednak istnieje i działa w taki sposób,

to logiczne, skurwysyńsko logiczne,

boleśnie logiczne,


byłem diamentową kulą, byłem,

do wczoraj,

chociaż sam nie wiem kiedy dokładnie,


byłem pierdoloną diamentową kulą,

zbitkiem twardości,

a pękłem jakbym był stworzony by to zrobić,

jakby te atomy dostały nagle za dużo energii,


chciałbym powiedzieć:

"nie masz pojęcia jak to kocham"

ale nie muszę,

bo właśnie, że masz pojęcie...

mutata in memoria mea

dotknij koniuszkiem palców tych drewnianych,
tych plastikowych i metalowych rękojeści,
popatrz na mnie,
zobacz, który lepiej pasuje by to zrobić,

to boli tam w środku,
jak ta skręcona kostka,
jak te wyrwane torebki stawowe,

kocham cię,

to boli jak szalony wicher,
w brzuchu, kujący w głowie,
kołyszący myślami,

tak na prawdę,

to boli jak odgryźć sobie część ciała,
jak ściekająca krew,
bez żadnej ulgi.

weź go, przytrzymaj w dłoni,
ułóż go w rękach,
podejdź do mnie,
dotknij zimnym ostrzem mojego brzucha,
wbij je mocno,
wbij tak delikatnie,
lecz by przebić,

i pociągnij aż do siebie,
tak żeby rozpruć.

rozpruć.

wypruj mi pluszową watę,
żwir i te cholernie nudne
przereklamowane płatki róż,
wypruj mi to wszystko
te liście uschnięte, te kamienie,
wsadź tam dłoń i wybierz stamtąd,
bursztyny, patyki, kapsle po piwie,
wyciągnij i wyrzuć w piach.

nie chcę znieczulenia,
nie chcę nie pamiętać,

a potem zaszyj mnie,
słuchając moich cichych westchnień,
mojego cierpienia w ciszy,
moich dowcipów maskujących ten cały ból,
żartów tak nie śmiesznych i żałosnych.

zaszyj mnie powoli,
delikatnie, wbijaj mi igłę w skórę,
przeciągaj nic i patrz na moją spoconą twarz,
czuj zapach strachu jaki w sobie noszę.

zrób to już teraz,
zamień mnie w niepamięć,
zamień to czym jestem w proch starty,
chcę umrzeć by pójść po ciebie,

by w końcu nauczyć się raczkować,
by stanąć kiedyś na nogi,
by odebrać ci ten nóż,
wziąć twoją brudną dłoń,
pocałować,

żeby ci wyszeptać,
nie tak jak zawsze,
tym razem inaczej.
prawdziwymi słowami, dotykając płatków twoich uszu,
żeby ci te dwa słowa powiedzieć tak żebyś w końcu uwierzyła,
nie tak jak wierzysz teraz,
zupełnie nie tak.

tak żebyś zrozumiała,
bo dalej nie wszystko rozumiesz.

więc zaczynaj.

ona chce

ona chce miec kutasa,
nie tak jak myslisz,
nie tak jak sadzisz,
ona chce go miec,
chce go czuc,
nie w sobie ale na sobie,

ona chce go na prawde miec,
ale go nie ma,
wiec jej kutas ktory nie istnieje,
jest twoim problemem,
twoim powodem do rozmowy,
do smiania sie z niej,
ze nie ma kutasa,
ze sie taka urodzila,
ze no w sumie smieszne.

haha,
ha, ha,
ha!

posmialismy sie.

smieszy cie samo to slowo "kutas",
a jej kutas nie kutas ja boli,
jej kutas nie kutas boli bo cie smieszy,
bo probuje to nazywac ladnie,
intonowac nie zabawnie,
probuje ale ciebie smieszy,
"kutas" i od razu sie smiejesz,

smiejesz sie a jednak masz powod do zlosci,
bo jak "ona" moze "chiec" "kutasa"?
jak?
jak ona moze chciec?
przeciez "hahaha" tu jest jak najbardziej na miejscu,
a jej, a wlasciwie jemu,
tylko to daje sie spelnic,

moze ona ma marzenia,
moze ona nie czuje sie soba,
bez tego smiesznego,
zabawnego,
no wrecz boki zrywac,
kutasa?

a ona placze w nocy,
bo nie czuje sie soba,
a ty jestes taki straight,
taki kurwa straight.

szkoda tez,
znaczy nie tobie,
ale szkoda,
ze jestes dowodem na darwinizm,
ludzie kiedys przypominali malpy,
a
ty
przypominasz
ja
NAJBARDZIEJ
dzisiaj

spisz a tak na prawde

spisz a tak na prawde jestes,
nie ma cie tam gdzie jestes,
nie ma cie tam gdzie nie chcesz byc,
lubisz spac ze mna, chociaz totalnie nie ze mna,
jak cicha woda przeplywa przez ciebie to cos we mnie,
i jak kojacy eliksir wlewasz sie w moje rany,
jakby ich nie bylo jakby to sie nigdy nie zdarzylo,
jakbys miala taka magiczna moc,
nie boje sie o niej mowic,
chociaz nie powinienem,
nie boje sie myslec tego bo wiem ze to jest czyste,
to jest wlasciwe i oboje o tym wiemy,
chociaz taka sytuacja,
jest trudna to jednak wiemy ze damy rade,
ze uda nam sie.
wiemy.
jakos.
i wiedz ze moje lzy to nie wyraz smutku,
moje lzy to wyraz mojej duszy,
a dusza moja nie krwawi jak moje serce,
dusza moja nie cierpi chorob,
dusza moja nie ucieka przed twoja.
moja dusza wie i twoja dusza wie tak samo,
ze jak sie juz spotkaja w tym swiecie pozorow,
w tym swiecie klamstw i bolu,
ze jak te dwa krwawiace serca polcza
te dwie czyste dusze to smierc nam nie straszna,
chocby szybka i nagla,
chocby bolesna i smutna,
chocby chocby,
wiem ze to nie czas na takie wiersze,
ale ty wiesz ze to nie czas by ich nie pisac.

wiem ze wiesz,
wiem dlaczego wiesz i
wiesz dlaczego wiem.

dobranoc, do jutra

rakieta

to ja, sonda kosmiczna, badam wszechświat,
to ty, moja rakieta, pełna paliwa, pełna mocy,
dzięki tobie wznoszę się do gwiazd,
robię swoją robotę, jesteś najistotniejsza,

Jesteś moją rakietą,
kilka minut po starcie,
dajesz mi potrzebną moc,
dajesz mi potrzebną siłę,
dajesz mi to czego nie mam.

3,
2,
1,
zapłon
wyrzucasz z siebie megatony energii,
przekazujesz mi ją,
dajesz mi ją,
jesteśmy już tak wysoko,
kilometry przeciwko ciążeniu,

dziękuję ci,

już tak wysoko,
kiedy pierwszy człon odpada,
sama odpadłaś,
a póżniej na granicy niebieskości,
na granicy,
drugi człon,
dziękuję.

zostałem sam, lecąc w gwiazdy,
spotkam wiele komet,
meteorów,
zbadam wiele planet,
zobaczę wiele słońc.

dzięki twojej mocy.

będę w gwiazdach które tak mocno kochasz,
będę badał wszystkie dokładnie,
nigdy nie zapomnę.

Wolność i miłość

Otwieram!

Żetony leżą na stole,
Trzymam w ręku trójkę,

Kiedy nie masz już pomysłu jak to nazwać,
Lubisz kiedy tak robię jednak nie powinienem,
Nie powinniśmy,
Bo ktoś odebrał nam ten wybór,

Hedonistyczna rozkosz,
Zawsze kosztuje,
Chociaż może nam się zdawać że nie,

Dochodzi słaba karta,

Miłość,
Kto w ogóle zna miłość?
Co mógłbym nazwać tym imieniem?

Wolność,
Czy ktokolwiek z nas to rozumie?
Mieć wybór, brak ograniczeń.

Mam Karetę,
Patrzę na Ciebie bez żadnego wyrazu,

Chcesz kogoś,
Daj mu wolność,
Daj mu miłóść,
A na zawsze pozostanie przy tobie.

Więc otwieram kolejne rozdanie,
Mówiłem "ostatnia karta",
Nic nie mówiłem o ostatniej partii,

Mam jeszcze dużo kart słoneczko,
Mój rękaw kryje wiele smaków,

A więc,
Wchodzę!

Biorę wszystko!

Modlitwa

[ Jako, że to numer 101 na tym blogu na cześć 505 i 404 (i niech będzie, że 303 też) ;) ]

Ogarniam większość tych sztuczek,
Co włączam laptop czy mój tv z funkcjami,
Wyłączam lampy aby lepiej widzieć obrazki,
Obrazki, obrazki, ruchome obrazki i dźwięk,

Dociera to do mnie niczym myśl o śmierci,
Lecz nigdy nie dojdzie, jak lagi na łączu,
Uciszam się specyfikami z różnych źródeł,
Myślę, że tabletki zdrowsze są od alkoholu,

Ale pięknie wyglądasz kochanie,
Po tym jak wezmę trochę specyfików,
Specyficznych specyfików,
Od zaufanego doktora-lekarza,

Puść moją dłoń bądźmy wolni,
Gapiąc się w ekrany, oglądając ten kontent,
Czytając ten kontent, oddając się kontentowi,
Niech Bóg (czyli kontent) pokarze mi sens,

Dochodź do wciąż nowych ciekawych,
Sposobów i zasobów, psychologicznych gówien,
Sztuczek, diabelskich tricków, nie testowanych,
Jak na szczurze, na milionach zebrań,

Odbierzcie mi życie, wyssajcie ze mnie nawet kał,
Odbierzcie mi życie, ulokujcie je na nocnych lokatach,
Oddam wam swoje żyły, abyście tylko dali mi,
Więcej i więcej... błagam o więcej,

Kontent, zagadka, kontent, zaciekawiło mnie to,
Ekran wypala mi gałki oczne, wypala mózg,
Kontent, dajcie mi go więcej, podłączcie mnie,
Do kroplówki z kontentu, pierdolonego boga!

Nie ma Boga, życie kończy się w momencie śmierci,
Do tej pory, do tego czasu, do wtedy chcę uciec,
Od tego wszystkiego czym tylko mogłoby być moje życie,
Chcę uciec w wasz intelektualny, piękny...

Intelektualnie piękny, niczym Paryskie uliczki,
Niczym rozmowy pod gwiazdami o bozonach,
O nieskończonym wszechświecie, rozpoczętym,
Byciu tak maleńkim jak ziarenko piasku w oceanie,

O rozmowach, pełnych emocji, ciszy,
Przejmowaniu się tym jak wielce, jak mocno,
Jak daleko, jak niedostępnie, jak bardzo tajemniczo,
Sprzedajecie mi moje własne emocje.

Dziękuję wam za ten kontent,
Sprzedajecie mi to w bezpiecznej formie,
Bo lekarz zadbał aby ta niebezpieczna,
Poszła sobie i schowała się w cichym kącie.

Dajcie mi pierdolony kontent,
Wyssam go z waszych pierdolonych żył,
Przez słomkę wyssam go z waszych mózgów.
Dajcie mi w końcu mój kontent.


Czy trzeba iść dalej?

Czy trzeba iść dalej?
Tylko po co iść dalej?
Dokąd? Aby znaleźć koniec?
Przecież to bez sensu!

A, popatrz, źle patrzysz,
Nie potrafisz patrzeć,
Myślisz o celach,
O osiąganiu,

W przemijaniu nie ma celu,
W nieskończonej drodze nie ma końca,
To nie pętle,
To nie oaza spokoju,
Nie zaznasz nigdy tego uczucia,
Że właśnie to jest już teraz,
Że to jest to! To właśnie to!
Przez dłuższy czas,
Nigdy go nie pojmiesz,

Nie ma celu.

Jedyny sens w przemijaniu,
To iść, dążyć, biec,
Szybować z wiatrem we włosach,
Cieszyć się,
Tym wczorajszym dniem,
Jutrzejszą możliwością,
Dzisiejszym zmęczeniem,
Pocałunkami, słowami,

Szkoda, że tego nie wiedziałaś.

Sensem jest pędzić, czuć wiatr na twarzy,
Uśmiechać się do ludzi,
Uwielbiać, kochać,
Czuć z całych sił,
Radować się.

Sensem nie jest twój koniec,
On nic nie definiuje,
Senem nie jest twój cel,
Bo to tylko twój pomysł,

Nie ma celu,
Jest sens.


Gdy wstane

Wiem, ból zaslepial mi oczy,
A ciało petalo cierpienie,
Umarlem wtedy tamtej nocy,
I powstaje. Jak marzenie.

A ciosów zadanych w serce,
Kłamstw wciąż powtarzanych,
Będę nosił w małej sakiewce,
By oddać ich moc i zamysł.

Gdy powstane, będę już wielki,
Jak skala toczaca się z góry,
Zabije wtedy wszelkie lęki,
Nie straszny mi zniwiarz ponury.

Gdy byłem tam na dnie, głęboko,
Mały, pijany na wskroś upodlony,
Mysleliscie że stoicie wysoko,
I wkrótce zbierzecie swe plony.

Cofnijmy się w przeszłość

Gdy nie miałem jeszcze jaj,
Gdy uciekałem zamiast walić w mordę,
Cofnijmy się tam,
Gdzie emocje traktowałem naiwnie,
Kobiety jak lepsze istoty,
Kiedy nie widziałem błędów mojej matki,
Wtedy gdy nienawidziłem ojca,
Za to i za tamto...

Cofnijmy się w przeszłość,
Kiedy nie wiedziałem czym jest życie,
Wierzyłem w dobro tkwiące w ludziach,
Myślałem, że pieniądze to środek płatniczy,
A jak wypije zbyt często to nic mi nie będzie,

Idźmy tam właśnie,
Gdzie przytulałem ją i modliłem się,
Aby to było na zawsze,
Kiedy paliliśmy papierosy pewni,
Swojej nieśmiertelności i przyjaźni.

Stańmy tam w tym miejscu,
Kiedy nie popełniłem tych błędów,
Byłem lepszym człowiekiem
Dzieckiem,
Pomarańczą do obrania,
Do wyrwania zębami skórki,
Rzucenia o ścianę,

Nie pomarańczą samoobieralną,
Te robią to z gracją,

Cofnijmy się w przeszłość,
Gdy blizny miały dopiero nadejść,
Skóra była gładka i nie wiedziała,
Co ją czeka.

Stań tam popatrz na mnie,
Kiedy trzymam ją za rękę,
Pewien siebie,

Byłem swoim własnym marzeniem,
Ale marzenia szybko zamieniają się w koszmar,
Bo są zbyt wybujałe,
Bo są zbyt pewne,
Bo stoimy stopami w piachu,
Podczas sztormu,
Wmawiając sobie,
Że świeci słońce.

Nikt nas nie uchroni,
Do, donikąd idziemy,

Cofnijmy się w przeszłość,
I wyśmiejmy swoją naiwność,
Swój idiotyzm,

Ty też się cofnij w swoją,
Kiedy to jeszcze miało sens,

Cofnijmy się przeszłość,
Aby nasycić się swoją naiwną radością,
Nacieszyć swoją nieskończoną miłością,
Roześmiać raz jeszcze,
Przypomnieć sobie to ciepło w sercu,
Przyklęknoć przy nas i ogrzewać się ciepłem,
Kiedy nasze serca były jak słońca,
Nasze oczy jak brylanty,
Kiedy nic nie smakowało lepiej niż nasze usta,

Po co mamy się tam cofać?

Aby zrozumieć,
Że teraz jest lepiej.

Że nasze blizny,
Nauczyły nas,

Że teraz wiemy,
aby nie szukać,

Że mamy nowe definicje,
swoich żyć,
swoich powodów.

Cofnijmy się,
Aby uczyć się z własnej historii.


Zalety biednych dzieci

Zalet biedne dzieci mają mnóstwo,
Wszystko zależy od perspektywy,
Są dla nas przecież definicją zła:
Swoją agresją, brakiem manier,
Swoim chamstwem, nałogami,
Kłamstwami, dzikością.

Mówią nam jasno, że to my jesteśmy dobrzy.

Pokazują nam, gdzie nie idzie nasza droga:
Błądzą za nas, my możemy patrzeć,
Uczyć się, być bacznymi obserwatorami,
Są trochę jak szczury w laboratorium,
Obserwujemy je z ciekawością,
Wyciągając wnioski.

Dają upust naszym skrytym pragnieniom:
Chcemy czuć się lepsi,
Czujemy się lepsi,
Bo biedne dzieci mają rodziców,
Którzy zbłądzili lub zostali na mieliźnie,
Którzy piją, palą, biorą narkotyki.

Regulują nasz status społeczny:
Małe gnojki robią super robotę,
Są tym najniższym odniesieniem,
Zerem w skali naszego sukcesu,
Biedne dzieci są nam potrzebne.

Pozwalają nam czuć się dobrymi ludźmi:
Jeżeli powiemy im coś pouczającego,
Kiedy zganimy takie biedne dziecko,
Jak wskażemy jego miejsce w hierarchii,
Kiedy damy temu dziecku naukę,
Jesteśmy lepsi, tworząc dobre społeczeństwo.

Mówią nam, że świat jest prosty:
Wystarczy tylko trzymać się od nich daleko,
Mieć swoje problemy, inne niż głód,
Brak edukacji, brak nadzoru,
Alkoholizm, narkomania,
Zagubienie, smutek,
Brak perspektyw.
Ułatwiają nam widok.

Są świetną reklamą dla firm i gwiazd:
Przecież nic bardziej nie ratuje biednych dzieci,
Niż kolejny koncert na którym setki tysięcy,
Pijanych i naćpanych,
Drze się w rytm piosenek swoich idoli.
Tak ratujemy świat.

Biedne dzieci nie są dziećmi,
Stają się później nie przystosowanymi dorosłymi,
Uczą się od swoich rodziców,
Bo od kogo mają się uczyć?
I stają się swoimi rodzicami,
Czasami uda im się z tego wyrwać,
Wtedy stają się jak nawrócone anioły,
Przyklejając się do tej lepszej części,
Zapominając o wszystkich "kurwach" -
rzucanych za małolata.
Stają się lepsi i oni także,
Czerpią korzyść z biednych dzieci.

Zostawcie biedne dzieci,
Biednymi dziećmi,
Z ich życiami,
Wartymi tyle na ile je wycenimy.

To my decydujemy,
My podejmujemy decyzję o ich biedzie,
My dzielimy.

Skoro podjęliśmy takie decyzje,
To znaczy, że były dobre,
Bo my nie podejmujemy złych decyzji,
Biedne dzieci nas tego nauczyły.

Pozmieniało się

Talia na Xanaxie popitym whisky,
Nic nigdy nie pamięta,
Nic nigdy nie rozumie,

Ciężko uświadomić Klio,
że lekarz jej zabronił,
Tyle wciągać.

Erato zdziczała kompletnie,
Bo inaczej tego nie nazwę,
Czując zapach pieniędzy,
Traci wszelką cnotę.

Urania, co dwa tygodnie w alpach,
Apartamenty,
Szampany,
Imprezy,
Hazard,
Mężczyźni,
I wiesz co jeszcze.

Euterpe tym zachrypniętym głosem,
Jak zabluźni! Jak gwizdnie!
Aż chłopaki,
Spod sklepu,
Śmieją się z jej temperamentu,
Nic z niej nie zostało,

A Kali, ta dziwka,
Bo innych słów użyć nie mogę,
Droższe są nawet,
Te imigrantki ekonomiczne,
Średnio ładne,
Średnio uzdolnione.

Poli, swym śmiechem zaraża,
Szkoda, że nie tylko śmiechem.

Tylko Mel wciąż tańczy,
Naćpana jak świnia,
W rękach wciąż to innego,

Tylko Mel wciąż tańczy,
Płacząc w duszy,
Czując się jak stara dziwka.

Może tylko w tej Mel coś,
Coś jeszcze lekko lśni.

Pozmieniało się.

To się nie skończyło

Ani w czterdziestym piątym, ani też dwadzieścia lat temu,
To wciąż trwa i będzie tak trwało za twoją cichą zgodą,
Może kiedyś ludzie powiedzą "Co za zwierzęta żyły w tych czasach?",
Nikłe szanse na jakąkolwiek zmianę w tej sprawie,

Nie ma już takich hucznych zgrupowań, mało kto staje na przeciwko,
Bo po co stawać skoro brzuch pełen jedzenia a głowa alkoholu?
Po co miałbym walczyć jeśli siedząc w swojej kanapie,
Mam prawo napisać jakikolwiek chcę wiersz?

Dlaczego miałbym kogoś bronić? - Przecież każdy ma wybór, prawda?\
Wciskają nam kit na każdym kroku, że to jest właśnie tak,
"Jesteś kowalem swojego losu" - w czterdziestym też tak mówili,
Jeżeli żyjesz i jesteś bezpieczny to ciesz się tym i nie smuć,

Zasłaniają nam oczy abyśmy nie widzieli z czego są nasze telefony,
Nie możemy mieć pojęcia jak smakuje nasza poranna kawa,
Ani też nie wolno nam znać dokładnego składu benzyny,
Nie możemy czuć, że każda kropla naszego dnia to krew,

Patrzę więc na obrazki biedy w internecie, zapijając pyszną kawą,
Uśmiecham się do mojego ekranu, składanego z braku ludzkiej godności,
Z mojego okna widać szare niebo, klnę na ten stan rzeczy,
Bo przecież należy mi się szczęście, mam wybór!

Mam wybór być szczęśliwym, a zatem i ślepym,
Moja lewacka ideologia i tak jest do dupy,
Można się na nią legalnie zrzygać i nie posprzątać,
Bo muszę bronić wartości.

Z tym, że ta wartość to tak na prawdę krew,
To setki trupów gnijących w afrykańskim słońcu,
To płacz azjatyckich dzieci, które nie mają wyboru,
Ta wartość i te gwiazdy to od lat ból i cierpienie,

W czterdziestym piątym wszystko było jasne,
Pluliśmy nienawiścią na zbrodniarzy i morderców,
Dzisiaj mamy wybór kogo o to osądzać,
Dzisiaj mamy wybór by patrzeć w słońce,

W czterdziestym piątym krzyczeliśmy "Nigdy więcej",
Podpisując w tym czasie zgodę na mord i cierpienie,
Uśmiecham się patrząc w mój ekran,
Bo wybrałem właśnie takie wartości.

Umierasz

Wkurwia mnie to, że umierasz,
Mogłabyś przestać, zrobić to dla mnie,
Ale codziennie wlewasz w Siebie śmierć,
A ja płonę ze złości nie móc jej z Ciebie wydobyć.

Nie chcę tego, abyś odchodziła,
Abyś zabierała mi Siebie,
Byłaś zawsze jedna i jedyna,
Najlepsza - nie oddałbym Cię za nic,

Tak kocham Cię,
Nie chcę patrzeć jak całujesz tę zimną sukę,
Jak powoli wbijasz sobie nóż w gardło,
Jak po twoich policzkach spływa krew,

Wkurwia mnie, że umierasz,
Aż czasami mam ochotę sam Cię zabić,
Aż czasami nienawidzę Cię za to,
Że sama sobie to robisz.

Jestem tu też dla Ciebie,
Ale ty swoim tępym wzrokiem nie widzisz nic,
Tylko spokojnie i powoli,
Mililitr po mililitrze wlewasz w Siebie kilka ton ziemi,
Która Cię przykryje.

Nie chcę płakać na twoim pogrzebie,
Przynosić tam kwiatów,
Przyjmować kondolencji,
Nie chcę aby jesienna pogoda zabrała mi Ciebie,

Wkurwia mnie, że umierasz,
I chce mi się płakać,
Ale ty nie widzisz moich uczuć,
Twoja śmierć zaślepia Cię całkowicie,
Aż po same kości zimna i znieczulona.

Nie chcesz już żyć,
Znam to uczucie,
Ale nie wolno się poddać,
Nie wolno tak rezygnować,
Musi być jakiś jeszcze sens,
Coś co można osiągnąć.

Wkurwia mnie, że umierasz,
Mamo.

[31.12.2017 nastąpiło to wszystko, żegnaj mamo. Kocham Cię]

Jestem

Jestem stworzony przez reklamy,
Nauczony przez internet,
Zaspokajany przez sieciówki,
Jestem dzieckiem ustawy zapobiegającej alkoholizmowi,
Działów marketingu, książek, czyjegoś punktu widzenia,
Kształtowały mnie potrzeby innych,
Tworzył mnie przymus posiadania,
Jestem specjalnie inny,
Moja mądrość przeczytałem u autorów napędzanych emocjami,
Zachciankami, pożądaniem,
Uciekam we wciskamy mi kit.

Chciałbym być tym mężczyzna z reklamy,
Filmu, gazety, opisu w internecie.

Chcę wszystkiego co mi dają aby mnie omamić.

Chce być wyzyskiwany.
Aby ktoś na tym korzystał.

Zjedzcie mnie.

Marzę o miłości pełnej znanych marek,
Aby ona pachniała coco, nosiła salamander,
Jeździła porsche i jadła najlepszy kawior.

Ale niech ona czuje ode mnie hugo, garnitur na miarę.

Pracuje byście mogli że mnie ssać.
Moje dłonie męczą się i krwawią dla McDonnalds, New Yorker i Nike.

Taki jestem. Taki całkiem.

Nie ma we mnie nic poza tym.

Uśmiecham się widząc nowe Addidasy na nogach. Trzy paski radości.

Trzy pręty w moim wiezieniu.

Ssałem to od dziecka.

Jestem uformowany przez polityków bijących się o swoje pieniądze i władzę.

Moim Bogiem jest obrót. Moim Bogiem są ci którzy mają to co ja chcę mieć.

Uczcie mnie. Chcę być wami.

Skurwię się a potem to jakoś sobie wyjaśnię.

Miłość?

Długo się śmiałem.

Miłość nic mi nie da.
Nic.
Jedynie ból i biedę.

Nie da mi rebook, maseratti, coca-cola i bacardi ani Jim beam.

Znajomi, których nienawidzę, nie popatrzą na mnie z zazdrością jak będę kochał.

Nienawidzę tych idiotów mówiących o kochaniu!

Co oni wiedza?

Trzeba mieć.

Trzeba być mając.

Mieć aż do śmierci.

Bo jeśli na moim pogrzebie będą ludzie którzy nigdy nie byli na prawdę. Co mi zależy?

Ważne żeby było ich dużo.

A to będzie bogaty pogrzeb.


Czas się żegnać

Spokojna melodia rozświetla mi oczy,
Dym z papierosa ulatnia się spokojnie,
Wciąż tyle nas jeszcze w życiu zaskoczy,
Lecz teraz już mówię o tym swobodnie,

Pamiętam gdy Cię poznałem płacząc nad sobą,
Umierałem w środku, będąc tylko nikim,
Przez całe życie ostrzegano mnie przed tobą,
Chciałem byś odeszła, robiąc wszelkie uniki,

Dałem się zniszczyć przez alkohol - tak mocno,
Gdy leżałem w śmierdzącym miejscu upadku,
Raz jeden nad kimś tak mocno się pocąc,
By doznać ulgi w rozkoszy dostatku,

Nie chciałaś mnie zostawić, byłaś i trwałaś,
Myślałem, że chcesz zadawać mi cierpienie,
Nie rozumiałem wtedy, że ty się o mnie bałaś,
Chciałem bez Ciebie spełniać każde pragnienie,

Kiedy już opamiętałem się, a słone łzy całkiem wylałem,
W moim sercu ból pozostał, ale ty byłaś ze mną,
Uśmiechnęłaś się do mnie - przyznam: tego nie znałem,
Przytuliłaś mnie, a ja chciałem byś była na pewno,

I tak razem zmierzyliśmy się z życiem i smutkiem,
Trwaliśmy wciąż tak mocno przy sobie, te emocje,
Gdy spadały gwiazdy, a ja płakałem cicho ukradkiem,
Byłaś obok, dając mi wciąż Siebie kolejną porcję,

I ze strachu przed tobą zamieniłem to w uczucie,
Już zawsze będziesz moją weną i dasz mi nadzieję,
Z tobą nie będzie bolało już żadne ukłucie,
Bo mogę do Ciebie uciec, tam gdzie nic się nie dzieje,

I choć już popełniłem wiele błędów, robiąc z siebie idiotę,
I choć już pakujesz walizki, to wiem, że możesz wrócić,
Kiedy tylko zapłaczę, i usiądę na jesienną słotę,
Otulisz mnie znów, naszego spokoju nic nie może zakłócić,

Bo ci co Ciebie nie poznali, na melancholię skazani,
Oni nie zrozumieli jak wiele możesz dać od Siebie,
Abyś odeszła, prosili, pytali, na kolanach błagali,
Nie wiedząc, że przyjmując Cię czasami jest jak w niebie,

I choć stoisz już u progu i machasz do mnie - "do kiedyś",
Nie zapomnę Cię i będę przychodził pod gwiazdy,
Przyniosę muzykę, papierosy, piwo - takie od biedy,
Wtedy będę tam Ja - nie będzie mógł być każdy,

I cichutko żegnam Cię, dziękuję, wrócę - to nie na zawsze,
Chociaż nie jest mi smutno jak odchodzisz - wcale,
Kiedy chcę to gdzieś tam w środku na Ciebie patrzę,
"Kochana Samotności było mi z tobą wspaniale".

______

Pełni niezbadanych tajemnic,
Jak galaktyki płynące przez wszechświat,
Wiemy, że muszą istnieć jakieś prawa,
Chcemy uciec i już nigdy więcej nie bać sie.

Może oboje trochę tego nie rozumiemy,
Pałętamy się po świecie jak światło ksiezyca.

Ale oboje wiemy doskonale, że w końcu się to wydarzy,
Wtedy już nie bedzie odwrotu od czegoś co w przyszłości będzie wspomnieniem.

Nie da się tego zrobić madrze,
To zawsze popełnia się z glupoty,
Uciekamy chociaż nie razem i bez celu,
To jak dwie galaktyki pędzace na siebie.

Niedługo nastąpi czas kiedy będziemy musieli zamknąć oczy,
Żeby nie oślepnąć od blasku eksplodujacych gwiazd i układów.

To już niedługo kiedy w moich czynach znajdziesz swoją upragnioną wolnosc,
W moich dłoniach upragnioną czułośc,
A w ustach słów nie dam ci.
Słowa są nam niepotrzebne.
Wzrokiem powiem ci wszystko,
Uśmiechem dam zrozumienie,
A łzami pokarzę ci moje wszystkie gwiazdy i planety.

Czas start.

Akt V - Rozwiązanie

Scena jest słabo oświetlona. Po środku sceny stoi Dziecko, po prawej stronie stoją kolejno Bankier oraz Pielęgniarka. Po lewej stronie sceny znajdują się Żebrak i Kasjerka. Reflektory oświetlają tylko postaci, każdą z osobna. Zaczyna się muzyka, wszyscy stoją w bezruchu. Na scenę tanecznym krokiem wchodzi śmierć, tańczy przebiegając scenę z jednej na drugą stronę. Śmierć zaczyna melo-recytować stopniowo przechodząc do śpiewu:

Śmierć:
To ja, to ja, przyszłam już, czekaliście?
Chyba się wam przedstawiać nie muszę?

A może jednak.

Muzyka.

Jestem śmierć, ubrana jak widać,
Jestem śmierć, dziś mogę się przydać,
Jestem śmierć, znów dziś zaskakuję,
Jestem śmierć, nikt mnie nie przewiduje,

To ja jestem ta, która zabiera wam życie,
To ja jestem ta, właśnie mnie widzicie,
To ja jestem ja, mam wszystko co trzeba,
To ja, to ja, to ja! Nie ma przebacz.

Śmierć podchodzi do Dziecka.

Och! Mały okruszek, przed nim życie stoi,
Słodki dzieciaczek, kochani wy moi,
Już matka śniadanie do szkoły mu dała,
A głowa dzieciątka w marzeniach jest cała,

Chce zostać strażakiem, stać się wspaniały,
Chciałby on ujrzeć świat nasz ten cały,
Lecz przykro mi słonko, to koniec opowieści,
Gdy przychodzę ja, to nie są dobre wieści.

Śmierć całuje dziecko w głowę a ono opada na ziemię i leży w bezruchu. Światło gaśnie. Śmierć podchodzi do Bankiera.

O! Głupiec, znów trafił się kolejny taki,
Całe życie gromadzi, klepaki,
Wciąż tylko liczy, myśli i knuje,
Oszczędza, wydaje i tylko rachuje,

Biedaczek miał czasu dość na swe trwanie,
By poznać to życie i szczęścia szukanie,
Wybrał on jednak drogę idioty,
Ale spokojnie już kończę xkłopoty.

Śmierć dłonią zamyka oczy bankiera. Bankier opada na ziemię. Światło gaśnie. Śmierć tańczącym krokiem zmierza do Żebraka.

Ależ on śmierdzi, nie mył się z tydzień,
To wcale nie był dobry człowiek, ja to widzę,
Kradł, pił, bił swoją kobietę,
Zrobił jej dziecko i uciekł z tupetem,

Aż w końcu skończył, na taki los zasłużył,
A wszechświat ochoczo mu ten czas wydłużył,
Przybywam do Ciebie marna istoto,
Niech w końcu stwardnieje życia twego błoto.

Śmierć dmucha na żebraka, on opada na ziemię. Światło gaśnie. Śmierć staje na środku sceny i zastanawia się do kogo następnego podejść. Wybiera kasjerkę, i tanecznym krokiem zmierza w jej stronę.

Joanna, matka trójki dzieci, bez pieniędzy,
Pracuje ciężko, by jej dzieci nie żyły w nędzy,
W życiu jednak zrobiła głupotę,
I straciła całkowicie wszelką swoją cnotę,

Biedna kobieta, źle skończą jej dzieci,
Takie życie, na jednych słońce bardziej świeci,
Więc żegnaj, matko ciężko pracująca,
Ach! Ten los, on nas wszystkich urządza!

Śmierć dotyka pleców kobiety dłonią, ona opada na ziemię i światło gaśnie. Śmierć tanecznym krokiem zmierza do Pielęgniarki. Obchodzi ją kilka razy dookoła.

Była siostra zakonna, a teraz na nią patrzcie,
Pomagała innym i nie żyła w bogactwie,
Wielu uratowała, wiele też wycierpiała smutku,
Żyła dobrze, wśród ludzi, pomagała aż do skutku,

Lecz ja nie mam uczuć, mam tylko zadania,
Jestem tutaj aby skończyć ich trwania,
Więc połóż się dobra kobieto i zamknij oczy,
To ostatnie co cię w życiu zaskoczy.

Śmierć całuje kobietę w policzek, ona opada na ziemię. Światło gaśnie. Scena nagle staje się bardzo jasna. Śmierć tańczy pośród ciał. Muzyka zmienia się na salsę, zza kurtyny wbiegają tancerki i tańczą razem ze śmiercią. Leżące ciała wstają i zaczynają tańczyć, każdy w innym rytmie i na inny sposób. Śmierć porusza się po całej scenie. I nagle, kurtyna opada w dół, światła nie gasną a muzyka wciąż gra. Po około trzydziestu sekundach, wszystkie światła gasną i muzyka ucicha całkowicie. Słychać tylko szept śmierci.

Koniec.



Bez emocji

n: Przedstawię ci teraz swój punkt widzenia, posłuchasz?
na: Oczywiście, bardzo mnie on interesuje. Mów proszę.
n: Dobrze. Chciałbym. Dodam, bardzo chciałbym uprawiać z tobą seks.
na: Dobrze. To już wszystko?
n: Tak, a dlaczego pytasz?
na: Cóż, mój punkt widzenia jest nieco sprzeczny z twoim.
n: W jakich kwestiach?
na: Obawiam się, że muszę dokładnie wyjaśnić ci całą sytuację, jak to wygląda z mojej strony.
n: Proszę bardzo, nic nas nie nagli obecnie.
na: Dobrze.
n: Zamieniam się w słuch?
na: No więc, zdążyłam zauważyć, że udaje ci się całkiem swobodnie zarabiać około sześciu tysięcy złotych miesięcznie.
n: To prawda.
na: Podoba mi się także, twój sposób wykorzystywania środków finansowych, jesteś raczej oszczędny, nie skupiasz się na drobnostkach czy też błahych przyjemnościach. Jesteś bardziej osobą rozsądną niż spontaniczną.
n: Myślę, że to się zgadza. Kontynuuj proszę.
na: Przez większość naszej znajomości obserwuję cię, jesteś bardzo stabilny, twoja uczuciowość jest stonowana, nie popełniasz błędów w towarzystwie. To świadczy o twoim dobrym wychowaniu, a także o tym, że twoja dalsza kariera czy też rozwój osobisty, jeśli nie zdarzy się nieszczęśliwy wypadek, będą toczyć się pomyślnie.
n: Muszę uznać to za komplement.
na: Miło mi, lecz to zwyczajna analiza.
n: Proszę Cię powiedz więc gdzie znajduje się punkt poróżniający nasze sposoby postrzegania?
na: Za chwilę do tego dojdę.
n: Dobrze.
na: Tak więc do tej pory, nie wykluczałam stosunku z tobą.
n: To miło.
na: I nie wykluczam go wciąż, jednak...
n: ...obawiam się, że to będzie właśnie ten punkt.
na: Dokładnie. Jednak, w mojej opinii nie jesteś pociągający seksualnie, nie podoba mi się kształt twojej twarzy, budowa ciała, nie przepadam także, za twoim sposobem wysławiania się czy też tikami nerwowymi. Uważam, że moglibyśmy uprawiać razem seks, jednak chciałabym aby następstwem tego aktu było poczęcie potomstwa i wspólne życie - jako para rodziców, ze względów, oczywiście społeczno-ekonomicznych.
n: Pozwól mi się chwilę nad tym zastanowić.
na: Oczywiście.

Minęła chwila.

n: Więc...
na: Słucham?
n: Niestety sprzeczność naszych punktów widzenia jest większa niż myślałem.
na: Dlaczego?
n: Postrzegam Cię jako osobę bardzo pociągającą seksualnie.
na: Dziękuję.
n: Nie ma za co, lecz daj mi skończyć. Chociaż wiem, że twoje zachowania seksualne są często bardzo rozwiązłe. Nie przepadam za twoją spontanicznością w dobieraniu partnerów oraz za tym, że po spożyciu alkoholu twoje zachowania seksualne są bardzo widoczne i śmiałe.
na: Muszę przyznać ci rację.
n: Podobasz mi się fizycznie i uważam, że jesteś piękną kobietą ale wyżej wymienione skreślają cię w moim postrzeganiu jako partnerkę do związku, z którego miałyby się zrodzić dzieci. Zwyczajnie w wyniku wcześniejszych obserwacji miałbym wiele powodów aby obawiać się o twoją wierność i brak rozwiązłości.
na: Dziękuję za twoją opinię. Proszę daj mi teraz chwilę do namysłu.

Minęła chwila.

na: Myślę, że mogę zaproponować dwa rozwiązania.
n: Słucham uważnie jakie są twoje propozycje.
na: A więc pierwsze rozwiązanie jest takie abyśmy oboje porzucili swoje dążenia i szukali poszczególnych cech u innych partnerów.
n: A drugie rozwiązanie?
na: Drugie rozwiązanie to umowa.
n: Na czym miałaby ona polegać?
na: Ja poprzez trening stanę się o wiele bardziej powściągliwa i swoje kontakty seksualne ograniczę tylko do jednego partnera, a ty za to, będziesz ćwiczył aby zmienić swój sposób wysławiania się, staniesz się bardziej pewien siebie oraz podejmiesz się odpowiedniego kursu, aby zaspokajać mnie seksualnie wtedy kiedy będę miała taką potrzebę.
n: Dziękuję za te propozycje. Obawiam się, że wybór należy do mnie?
na: Owszem.
n: Potrzebowałbym chwili do namysłu.
na: Proszę bardzo.

Minęła chwila.

n: Więc, podjąłem decyzję.
na: Zamieniam się w słuch.
n: Podejmę się wyzwania drugiej propozycji, jednak chciałbym aby miała ograniczone czasowo ramy spełnienia lub nie spełnienia warunków umowy. A także umowę będzie wykonywać skokowo przechodząc do coraz to wyższych etapów tejże.
na: Zdołałam przewidzieć takie rozwiązanie.
n: Chwalę zdolności intelektualne.
na: Zgadzam się.
n: Ja też, proszę więc abyśmy skontaktowali się ze sobą za pomocą poczty elektronicznej.
na: Oczywiście. Do zobaczenia.
n: Do zobaczenia.

Tragedia w V aktach

I

"Nie chcę być nachalny, ale tym razem muszę,
Podejdę do Ciebie, niewzruszony, pokarzę,
Kim jestem i będę tym kim chcesz bym był,
A potem odejdę dam Ci czas na przemyślenie."

"Nie podchodź do mnie, kolejny, znów,
Nigdy nie ma spokoju... poczekaj...
Op! Zaskoczyłeś mnie, punkt dla Ciebie,
Już idziesz? Na pewno wrócisz."

II

Trzymali się za dłonie, wpatrzeni w swoje oczy,
Smak wszystkiego był tego dnia doskonały,
Niebo mimo, że nie było niebieskie, było idealne,
To właśnie jest raj, jemy truskawki,
Sok cieknie po naszych brodach, zbliżamy usta,
Umieramy za każdym razem kiedy się rozłączamy,
I oddychamy przy sobie bez przerwy, całkowicie,
Na zawsze, na zawsze, na zawsze, na zawsze!

III

Dym codziennie unosi się nad dachami miast,
Życie biegnie wieloma ścieżkami, stąd tam,
I tylko tam, nigdy w drugą stronę, nie ma szans,
Uciekli od świata, zamknięci w pokoju,

W ciszy, papierosowym dymie, znosili wszystko,
"W imię miłości, tak wielkiej, wiecznej, wspaniałej,"
W tym właśnie momencie, kiedyś, tam,
Złączeni, nadzy, całkowicie sobie oddani. Spoceni.

IV

Bieg czasu tamtego dnia był bezwzględny,
Pędził jak zawsze, zostawiając pazury na twarzach,
Rozrzucając kurz, oślepiając, ogłuszając,
Powodując zatory żylne i wypadki,

Czas jest arbitrem bezstronnym, zmienia wszystko,
Nasze myśli, nasze odczucia, nasze ciała.
Siedział w fotelu, przekonany o swojej wspaniałości,
Patrzyła w telewizor mając głowę pełną spraw.

V

"Co za stare zrzędliwe babsko, mam dość tego!
Ciągle się o coś przypieprza, całe życie jej poświęciłem,
Doceniłaby chociaż trochę ile dla niej zrobiłem,
To nie wszystko jej znów nie będzie pasowało!"

"Dlaczego ja za niego wyszłam? Przecież tylu było,
Żaden na pewno nie był tak leniwym nudziarzem jak on,
Wpędzi mnie do grobu ten dziad! Nie wytrzymam!
Nic nie robi, nic zawsze nigdy wszędzie, nic zawsze!"

To chyba nie wiersz

Czasami jest tak, że ktoś kogo nie znasz,
Z kim nawet nie potrafisz zamienić trzech sensownych zdań,
Ktoś właściwie obcy ci i totalnie nieznany,
Bez żadnych wspólnych spraw, cech, zainteresowań,
Przeszłości, znajomych, informacji i poglądów,
Ktoś mówiący innym językiem,
Znam tylko 3 słowa w tym języku,
Kurwa, pa i czy,
I to wcale nie jest Polski,

Ten ktoś nie mając nawet pojęcia,
Zrobi dla Ciebie najpiękniejszą rzecz,
Jaką tylko ten ktoś może zrobić,
Szczerze, mocno i nagle,
Przytuli Cie.

Zwyczajnie przytuli.

Prawie płakałem.
Tak bardzo mi to było potrzebne.

Cokolwiek

Nie wiele zależy od tego:
Kim jesteś,
Gdzie jesteś,
Co robisz,
Co masz,
Z kim jesteś,
Wszystko zależy od tego:
Jak jesteś.

Kokon

Obwijasz się we wszystkie:
"Jesteś słaby, nie dasz rady"
W każdą porażkę, każde potknięcie,
"Nie umiesz, nie potrafisz"

Zwijasz się w kłębek, obtaczasz dystansem,
Umierasz w środku, płacząc gdzieś w oddali,
I kiedy już kokon ze smutku,
Z braku możliwości i chęci,

Stanie się taki gruby, ktoś w końcu,
Ktoś wreszcie podejdzie i dotknie,
A on cały niczym żywy,
Poruszy się, zgrubieje i pęknie,

A ty jak motyl nowo narodzony,
Rozwiniesz skrzydła nadziei,
Uśmiechniesz się radością,
I polecisz w gwiazdy przyszłości.

"Wysram się na to"

Mężczyzna lat czterdzieści kilka na karku,
Chciałby zrzucić ciężar egzystencji ze swoich barków,
I w te słowa rzecze złowrogo "Wysram się na to,
na politykę, na partię, na to wszystko za co,

Tak cierpię, tak dręczy mnie tak mocno denerwuje,
Zesram się za to, za te wszystkie głupie chuje."
I jak powiedział, w spazmie wielkiego amoku,
Wszedł do toalety, i nie opuszczając wzroku,

Podniósł klapę sedesu co była zamknięta,
W majestatycznym geście pełnym złego piękna,
Następnie rozpor swój zsunął ku dołowi szybko,
I opuścił bieliznę, mimo swego wieku, gibko,

Posadził cztery litery na sedesie ciężkim,
Napiął się w geście takim bohaterskim,
Czerwony się zrobił i rozluźnił zwieracze,
Rozpoczął to - już nie może być inaczej,

Wtenczas plusk dotarł do jego skóry, na dole,
Wtenczas gazy uwolnił, jak koń w stodole,
Wtenczas ulgę poczuł niezmierną i wielką,
Zrobił to, za godność i uczciwość wszelką,

Opróżniał jelit swych otchłań tak bardzo,
I cały czas myślał o tym wszystkim z pogardą,
Plumkanie słychać było wciąż jedno za drugim,
Zrobił to bohater, pierwszy a nie drugi,

A gdy skończył to powstał w geście majestatu,
Spojrzał i zobaczył - co chciał powiedzieć światu,
Pomyślał od razu: Zrobiłem tę kupę gnoje,
Za wszystkie porażki, te moje,

Zrobiłem ją dla was, w geście protestu,
Szkoda, że nie widzicie bo ona właśnie jest tu.
I dumny z siebie, podcierał się sprawnie,
Dumny z siebie jak wygrany w rozprawie,

I w geście protestu, przeciwko wszystkiemu,
Zrobił on kupę - taką po swojemu,
I w geście wściekłości, na rząd, politykę,
Wypróżnił się, bo taką on obrał swoją taktykę.

Zróbmy to sobie

Zróbmy to sobie, niech boli jak cholera,
Będę upijał się po nocach płacząc,
Będziesz wrzeszczeć na mnie,
Skończmy z tą normalnością, po co nam ona?

Zróbmy to sobie w końcu,
Zadajmy ten ból wzajemnie, mocno,
Tak silnie wyrwijmy sobie serca,
Wymiotujmy, płaczmy, toczmy ślinę,

Niech boli, a co nam zależy,
Przecież warto - to gorsze niż hazard,
Narkotyk dla mas, dla nas Piękna,

Zróbmy to sobie, niech boli,
Wkurwieni na Siebie wzajemnie,
Na zawsze znienawidzeni,
Nigdy już nie będziemy się chcieć,

Ale to potem,
To wszystko potem,

Teraz zróbmy to,
Powiedzmy to,
Wyszepczmy to,
Chcę usłyszeć,
"Kocham Cię"
Chcę powiedzieć,
"Kocham Cię"

Unieśmy płonącą flagę miłości,
Zamknijmy oczy i przytulmy się,
Połóżmy na podłodze, pocałujmy,
Ziemia już zaczyna się trząść.

Gdy jesteś

Kiedy jesteś obok, całkowicie mnie to wali,
Gdy mi smutno i myślę o tobie, to mi gorzej,
Gdy jesteśmy razem, tak bardzo chcę wyjść z sali,
Gdy mijam cię na ulicy, myślę "Znowu? Boże."

Gdy dotykasz mych dłoni, chcę pod auto wskoczyć,
Gdy głaszczesz moje włosy, chcę wyłysieć zupełnie,
Gdy przytulasz mnie tak mocno, twój zapach pali w oczy,
I gdy tylko myślę, że jesteś, samobójstwo chyba popełnię,

Gdy słyszę twój głos, umiera we mnie coś,
Jak widzę twe oczy, zbiera mi się na wymioty,
Ja na prawdę, na prawdę mam Cię dość,
A twój śpiew to jak dwa kopulujące koty.

Bóg nie ma litości, że w ogóle cię stworzył,
Los jest aż tak okrutny? To chyba jakieś żarty!
Gdy ujrzałem cię pierwszy raz, nóż mi się otworzył,
Dowodzisz tego jak bardzo diabeł jest uparty.

Władza

Pierwsza litera, pierwsza z ośmiu,
Smutny mężczyzna wiąże sznur,
Pióro kreśli kolejną z nich,
Znów mąż płacząc popija w nocy,
Trzecia już stoi i nie przestanie,
Kobieta rwie włosy w głośnym lamencie,
Po czwartej połowa - nie będzie odwrotu,
Dziecko płacze, oddane w czyjeś ręce,
Piąta, szybko i delikatnie,
"Dlaczego oni wciąż się kłócą?"
Znak szósty, dwa tylko zostały,
Garść tabletek - zdobyła bez recepty,
Siedem to prawie koniec.
Krew płynąca cicho, tuż przed końcem.
Ostatni.

Podpis już stoi.

Uniesiesz ten ból?

Te moje wasze chwile

Tych moich waszych chwil co rozsypuję sobie w oku,
Niezliczonych jest ilości, nie żałowanych nigdy,
A z oka spływają mi policzkami na ziemię,
I każą patrzeć w dół aby się nimi napawać,

Parują i znów jak rosa osadzają się na moich palcach,
Twardnieją niczym lód, jak kryształy soli,
Pęcznieją gdy dodasz do nich przyprawę z tęsknoty,
Pocieszają boląc, bolą dając radość,

Bolą tak mocno, a są jedną z najwspanialszych rzeczy,
Tak cudowne, że codziennie układam je na palcach,
Nacieram się nimi i chcę znów pachnąć tak jak wtedy,
Warto dać im istnieć, wcierać je, dawać im odchodzić.

Zawsze wrócą, tak jak i ja, będą napędem dla moich płuc,
W ciszy słychać śmiech, w oczach widać błysk,
W życiu istnieje wiele takich świateł, do przyszłości,
Zostaną w tym wirującym trybie do końca mnie.

Ciepły deszcz

Opływa moje ciało ciepły deszcz,
Jest idealny, ani trochę nie drażni,
Kocham mój ciepły deszcz,
Kiedy uśmiecham się do chmur,
Czuję twój dotyk,
A woda spływa po mojej głowie,

Podaj mi dłoń,
Proszę,
Podaj mi dłoń.

Nie podasz.

Siedzę sam,
Prysznic syczy głośno,
Obraz smutku.

Mój ciepły deszcz.

Na jeden rym :)

Z obserwacji nauczyli się sztuki negacji,
I przy kolacji wypominają wszystko o tej nacji,
Bez spacji dodając coś o demokracji,
Bez racji piętrząc problem globalizacji,

Dużo pustych demonstracji i manifestacji,
Po co pluć na innych? Jesteśmy przecież braćmi!
Myśleć tylko o tym co inny może dać mi,
To wymaga poważnej weryfikacji i negocjacji,

Lepiej żyć we współorganizacji,
Niż w świecie pełnym nienawiści okupacji,
To podejście wymaga koordynacji, kontrreakcji,
Pozbyć się wszelkich izolacji i apozycji!

Niektórym potrzeba elektrostymulacji,
Intensyfikacji farmakologicznej fikcji,
Więcej interkomunikacji, mniej juryzacji,
To prowadzi do samokompromitacji.




Wciąż ze mną

Słowa tego nie opiszą, jesteś ze mną,
Akurat dzisiaj, wczoraj i jutro,
Moja kochana, nie opuszczaj mnie,
Oto ja cały dla Ciebie,
Teraz kiedy oglądamy razem gwiazdy,
Nazajutrz gdy będziemy się śmiać,
Otul mnie, jak nikt nigdy kochana,
Świat jest taki wielki, a my znów razem.
Ćwierćnuta tego długiego dźwięku.

Barwy

[sorry ze bez polskich znakow brak ich mam tu znaczny]

Kocham te barwy, twoich ust tak mocno czerwonych,
Sukienek tak pieknie kwiecistych,
Kocham barwe twojego glosu, barwe swiata,
Ktory jest tylko wtedy kiedy jestes.
Te barwy, one wszystkie sprawia,
Ze przed moja smiercia,
Ostatnie co poczuje to radosc,
Ze kiedykolwiek moglem je zobaczyc,
Dotknac i poczuc ich fakture,
Powachac smak tych barw.

W krainie, gdzie inni ludzie nie wchodzili nam w droge,
Nie istnialy zadne wazne rzeczy, bo ich nie bylo,
Gdzie milosc wystarczyla zeby moc oddychac,
W krainie pelnej czekolady, slodkiej, pysznej.

Kocham barwe szarego nieba,
Kiedy pale w mrozny dzien,
I mysle ze jest dokladnie tak,
Jak zaplanowal to wszechswiat.
Nawet jezeli wszechswiat nie planuje.

Dobrze jest zamykac oczy i widziec barwy,
Nawet teraz gdy mam juz wszystko.

Pamiątki

Gdy świeży zapach wyczujesz,
Polubisz, pokochasz, zechcesz,
Chętnie pamiątkę ci przygotuję,
Zapamiętam i oddam ci w ręce,

Kiedy uśmiech ktoś odda tobie,
I poczujesz w sercu ciepło,
Chętnie z tego pamiątkę ci zrobię,
Warto uwieczniać takie piękno,

Jeśli coś dobrego się zdarzy.
A ty zapamiętać to zechcesz,
Uśmiechu chcę na twojej twarzy,
Zrobię pamiątkę z tego co piękne,

A w dni smutne, takie nieciekawe,
Kiedy myślisz sobie, że nie warto,
Przyjdę do Ciebie i wszystko pokarzę,
Każdą pamiątkę schowaną bardzo,

Bo po to właśnie istnieją one,
Aby złe zamieniać w lepsze,
Jedna obok drugiej ułożone,
Korzystaj z nich kiedy zechcesz.

Plaża

Ten rój gwiazd - on oślepia wszelki smutek,
Piach co oddaje ciepło dzisiejszego słońca,
Wino podgrzewa krew w ciszy emocji,
Niech to wszystko wybuchnie, wystrzeli,

Różowy, niebieski, żółty, czerwony,
W środku nocy, w środku życia,
Gdzieś pośród niczego, wśród szumu szczęścia,
Prześlizguje się przez nasze palce wiatr,

Życie ucieknie nam kiedy będziemy patrzeć na jutro,
Bo jutro nie istnieje, nie ma go, jest tylko myślą,
To dzisiaj jest życie, to dzisiaj mamy się nim cieszyć,
Jutro to tylko mit.

Dzisiaj świecą gwiazdy jutro mogą zgasnąć.

Dzień 50: Pies

Mój Pan kocha mnie tak mocno,
Daje jeść mi i wodę,
Kiedy wie, że muszę to zabiera mnie
abym mógł zobaczyć piękny świat.

Mój Pan karze mnie,
I boli mnie serce,
Kiedy bierze gazetę,
nienawidzę gazet, ani pasków.

Mój Pan nie wybacza mi czasem,
Jest zły, karze zejść z oczu,
Jak rozszarpię gazetę,
albo kiedy zapomni wyjść ze mną.

Mój Pan, kocham go,
Jego dłonie, niech głaszczą mój pysk,
Kiedy leżę, to patrzę na niego,
lubię jak uśmiecha się do mnie.

Mój Pan, tak bardzo kocham,
Nawet kiedy gani mnie,
I krzyczy że ma dosyć,
uwielbiam nawet wtedy.

Mój Pan, na pewno kiedyś wróci,
Bo w tej klatce jest mi smutno,
Mój Pan mnie przecież kocha,
bo po co mnie tak oswajał?

Dzień 46: Dwa oblicza

Każdy ma dwa oblicza,
Jedno dobre, drugie nie,

Wiedza to jedynie środek,
Dojrzałość to zrozumieć.

[Piszę ale nie tu]

Dzień 32

Co jest w nas?

Czy ta odległość i ten czas są w stanie podzielić to jakoś?

Może to się nie mnoży, nie dodaje ani nie sumuje,
Jest bardziej gęste od powietrza,
Nieuchwytne.

Jest, zawsze było,
I wiemy, że będzie nawet po śmierci.

Co to jest?

Złap to i podaj mi,
Ja podam ci swoje.

Złączmy to.

To się nie mnoży i nie dodaje,
Ale moje szuka twojego.

Co to jest?

Oboje tego chcemy, żeby to wybuchło,
Eksplodowało, wiemy jaką to ma moc,
Że zniszczy wszystko co niepotrzebne,
Jest w stanie zrobić wszystko z nami.

Co to jest?

Nie pozwala przestać myśleć,
Nie jest logiczne, ani sensowne,
Nie ma w tym za grosz cierpliwości,
A kiedy jesteś rośnie.

Większe jest silniejsze.

Podaj mi swoje coś.
Podam ci moje coś.
Niech się spotkają.

Ja jestem pewien.

Dzień 31: Trzykropek

Wyrwijmy murom zęby krat,
Ale nie ma już żadnych murów,
Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz,
Jednak on już nie może,

Siedzimy w swoich głowach brat,
Nie mamy nic poza tym wszystkim,
Rozejrzyj się to właśnie jest świat,
Unieś głowę.

Popatrz w to słońce co pali w oczy,
Nie widzisz dalej możliwości?
Nie ma już z kim walki toczyć,
Jesteśmy sami jak ta ziemia,

Przyjaciółką jest nadzieja,
Wrogiem wszelkie wątpliwości,
Żyj dobro wokół siejąc,
Nie ma już innego wyjścia.

Popsute życia, tysiące z nich umiera,
Nie mam pomysłu,
To właśnie jest świat. Teraz,
Podnieś wzrok.

Nie masz już innych możliwości,
Wszystko zniknęło,
Bierz to życie bez litości,
Tylko tyle masz.

Dzień 29: Szaleństwo

Mało owłosione małe wymyślające swoje własne dążenia,
Niczym wypływający na brzeg wieloryb,
Uciekające przed prawdą jak przed śmiercią,
Bo śmierć jest prawdą.

Głupia bando lemingów, nic nie osiągniecie,
Nie osiągając tego co chcecie osiągnąć,
Poważnie - nie ma nic ponad to właśnie,
Aby kochać i być kochanym.

Wszystko inne to tylko wasze mrzonki,
Uciski waszych emocji i kretynizmu.
Zdechniecie czy umrzecie?

Gniew

Chciałbym ten rower rozjebać jadąc na nim,
Zniszczyć koła, zajechać go i zranić,
Chciałbym nim rzucić o asfalt na środku ulicy,
Rozrywa mnie gniew, on na nic nie liczy.

Gdy nabieram wściekłości, chciałbym niszczyć ściany,
Rozjebać, rozkurwić, najebać się i być pijanym,
Gdy rozrywa mnie gniew chcę niszczyć, nie szanować,
Boże jak ja nienawidzę świata! Chcę źle go traktować!

Gdy rozpierdala mnie od środka, złość i nicość,
Mam zamknięte oczy i nie wiem co to litość,
Wściekłość burzy mury konwenansów i radości,
Chcę to wywrzeszczeć, żebyście słyszeli mój okrzyk!

A gdy opadnie gniew i kurz mojej wściekłości,
To siadam znów w tym miejscu - miejscu normalności,
Odstawiam swój rower, opieram go o ścianę,
Nienawidzę gniewu. To takie pojebane.

Dotyk

Czytam w twoich oczach jak mocno chcesz
że nie ma w tej chwili nic co to zastąpi
pociąga cie, twoje wargi, zmysły,
węch i zamknięte oczy.

pokarz swoją twarz, niech dotknę tych policzków,
dłonie, aksamitnie, czysto, delikatnie,
poczekaj na ten moment, nie spiesz się,
czas nie jest nam potrzebny,

utoń w tym, choć na chwilę, bo warto,
warto w tym tonąć, czasami,
tacy jesteśmy - to normalne,
chcesz czuć mój dotyk.

Chcesz

Chcesz ognia co ogarnia wszechświat,
Zgnieść kołnierz, zacisnąć pięści,
Uczucie, które znika, wiesz jak:
Że wraca w twej głośnej pieśni.

Jesteś ogniem co nie może płonąć,
Afrykańską pustynią pełną wody,
Lubisz to słyszeć i w tym tonąć,
Chcesz więcej mieć i więcej swobody.

Położę ci palec na ustach - nie mów,
Ukarzę ci piękno istnienia,
Radość od której nie ma już tlenu,
Chcesz w końcu tego spełnienia?


Dzień pierwszy: Załącznik numer 1

Znalazłem go na starym blogu. Jest świetny. Mówi o skrywanych emocjach :)

Ktoś krzyczy, gdzieś wrzawa,
Wokoło jak chmara tych ludzi,
I tylko jedna enklawa...
Co wciąż się tam trudzi,

Mnie poniżyć już chyba się nie da,
Pokazują nam jak się bogacą,
Spełniona jest ich każda potrzeba,
Nazwijmy to, pracą.

Nie-spokój budzika, otwiera,
Wrzask w duszy, kawy filiżanka,
Kolejny dzień zaczyna doskwierać,
Nazwijmy to szczęściem poranka,

Widziałem dziś ciebie aniele,
Ktoś zaraz mi przeszkodził,
Nie stało się przecież zbyt wiele,
Spojrzałem gdym przechodził,

A ty jakby z marmuru,
Aż zimno drgało każdą moją kością,
Przy całym mojego serca bólu,
Nazwijmy to zdarzenie miłością.

Wracam do domu, zmęczony,
Gdy wokoło padają długie cienie,
Zamykam się w sobie strwożony,
Nazwijmy to miejsce więzienie.

I gdy już tak wszystko się nazwie,
Gdy leksykon zmieni się w środku,
Będę szczęśliwy w chwilowej spazmie,
I kupował radość w zarodku,

Gdy logika sens straci totalnie,
I stanie się w tym świecie mitem,
Spójrz człowieku w tym świetle, na mnie,
Bo ja to nazywam życiem.

Utwórz mnie

Tragedia wymaga aktorów,
Płomień wymaga tlenu,
Nie ma innych możliwości.

Utwórz mnie - takim jakim chcesz żebym był,
Takim właśnie chcę być.

Moje myśli płyną jak tsunami,
Niczym zderzenie dwóch światów,
Umierają i rodzą się jak cały świat.
Nie mam siły myśleć, jest tylko ten strumień.

Gdybyś była mniej idealna, nie byłabyś w ogóle,
Gdybyś była mniej doskonała, nie zauważyłbym Ciebie.

Ale jesteś właśnie,
Jesteś nie określona słowami.

Można Cie opisać, ale to tylko puste słowa,
To jak opisać śmierć komuś kto nigdy nie umarł,
Albo życie komuś kto nigdy się nie narodził.

Nie zrozumieją tego kochanie.

Popatrz mi w oczy, chcę to wiedzieć,
Chcę widzieć, że ty znasz kształt mojego serca.

Masz cały mój świat,
Kreujesz każde uderzenie mojego serca.

Twoje szczęście splotło się z moim,
Twoje myśli z moimi,
Jak wiklinowy kosz.

Niech śmierć nas nie rozłączy.

Jesteś

Akurat pisze ten wiersz gdzieś na mieście,
Wieczorem, w ciszy, wśród tylu świetnych ludzi.

A ty:
Siedzisz na dupie,
Pijesz ciągle kawę bez smaku,
Masz know-how i magistra,
I każda kolejna godzina jest taka sama,
Masz wymarzona posadę, i uśmiechasz się ze tak powinno być,
Do tego dążyłeś, nie czujesz Nic innego.
Byłbym idiota jakbym twierdził, ze choć przez chwile w życiu pożałujesz,
Że coś poczujesz,
Będziesz ruchał własną zonę, a potem kochankę z czystego wyboru,
Popędu,
Nigdy nie zrozumiesz że,
One mogą mieć uczucia,
Które tak świetnie,potrafisz określić,

Patrzysz w przestrzeń,
A to chodzi o to,
Żeby dać przestrzeni patrzeć na ciebie,

Jesteś taki świetny ze nigdy tego nie zrozumiesz.

eks

"
Chciałabym żeby mój chłopak miał tak wyjebane jak ty,
Żeby nosił ze sobą oprócz kilku ważnych spraw, Luz,
Chciałabym żeby nie uciekał wzrokiem, jak lecą mu łzy,

Chciałabym żeby znal sens tych róż,
Żeby nie dawał ich beznamiętnie, żeby miały wartość,

Żeby to nie był tylko przymus społeczny czy seks,
Chciałabym żeby rozumiał, ze w najlepszym wypadku czeka has starość,

Chciałabym żeby już był "eks"
"