Łódź i dok

Ona i on, w jednym stali trwaniu,
Ona choć już leciwa, wciąz mocna,
On taki betonowy.

Gdzieś życie obwiązało ich linami,
On był taki szczęśliwy,
Ona już, jak w hospicjum,
Trwała przy nim... z musu,
Trwała, bo te liny, cumy mocowały ją tak mocno,
Trwała, bo nie widziała innej możliwości,
Rdzała dzień-dziennie z nim choć samotna,

Gdy zmrok otulał ich pancerze,
To całą swoją wypornością pragnęła śmierci,
Lecz tej romantycznej w swym sednie,

On jednak cumował ją jak szalony,
Strasznie spragnony jej obecności,

Tak bardzo się bała... 
Lecz mimo to co pokazywała światu,
Był jej obojętny...

I nadszedł ten moment...
Gdy przemówiło morze:
- Dziś twój dzień, 
Ochrzczę cie sztormem,
Imię dam ci "Wolność",
Śpiew mew w podarunku,
A ty swoją mocą urwij cumy!

Cumy napięły się do granic możliowści,
On oburzony podniósł się hukiem betonu,
Morze spiętrzyło swoje fale,
A niebo oblało nadzieją!

Wiatr krzyczał "Wolność!"
A ona wciąz tak silnie,
Wciąż tak mocno,
Cała naprzód! 

Wiatr krzyczał jej imię!
A ona napinała cumy,
Popuszczała i znów tak mocno,

Całe niebo śpiewało dla niej chórem,
On trzymał, uściskiem betonuu i żelaza,
Ona płacząc całym swym obliczem,
Rwała się w jękach stali zmęczonej,
Rdza i iskry sypały się jak fajerwerki,

Niebo płakało jej imieniem,
I chóralnie śpiewało "Wolność! Wolność!",
Wtem, rufa jej obruszona,
Oddała z siebie, kilka ton cieżaru,
Płacząc ruszyła do przodu,
Ciągnąc za sobą cumy,
I całą sumę jego uścisków,

On płakał - nie rozumiejąc,
A ona dryfem w letargu, 
Mil tak dużo by zniknął jej z oczu,
W śpiewie, chmur,
"Wolność!",
Tonęła, wolna jak kiedyś,
Tonęła niczym prawdziwy okręt,
Ocean oddał jej pełne chonory,

W dobie wszechobecnego recyclingu,
Nie została, żyletką w twoim domu,